Na salonach, bo jestem glamór.

Mieszkam w mieście.
Nie jest to kłamstwem, choć w praktyce wygląda to tak, że miasto to jest nieduże, a raczej małe, liczy zaledwie kilkanaście tysięcy mieszkańców, a ja… i tak mieszkam poza nim. Hm, no dobrze, nie „poza”, ale mieszkam w tym domu od ponad czternastu lat, a chodnika jak nie było, tak nie ma.

Mimo wszystko mieszkam w mieście. Nie, nie jestem jedną z tych śmiesznych osóbek, które uważają, że fakt, iż ich dom otoczony jest kilkudziesięcioma zabudowanymi ulicami czyni z nich mieszczuchów-światowców na miarę Carrie vel Kobiety-Konia i jej trzyosobowej świty ponoć wspaniale ubranych przyjaciółek. Nigdy nie uważałam się za typowego mieszczucha, bo mam świadomość tego, jak mała jest moja miejscowość, ale jeszcze mniej utożsamiałam się z mieszkańcami wsi. Takiej typowej, małej polskiej wsi (choć prawda jest taka, że te granice coraz bardziej się zacierają – mała wieś-duża wieś, duża wieś-małe miasto itd. „Ale nieotym”).

Dużą polską wieś poznałam tak naprawdę, kiedy zaczęłam naukę w gimnazjum – wszyscy moi znajomi z podstawówki wybrali gimnazjum w naszym mieście, ale ja i moi rodzice z różnych względów postanowiliśmy, że pójdę do gimnazjum kilka kilometrów dalej – w małym zespole szkół. Nie na wsi, ale we wsi. Wtedy sama miałam okazję zaobserwować różnice między [dużą] wsią a [małym] miastem i odpowiednio pomiędzy ich mieszkańcami (choć oczywiście, jak to zawsze bywa, dotyczyło to większości ludzi, a nie wszystkich. Ba, niektórzy zupełnie nie czuli się członkami swojej społeczności, a wręcz przeciwnie).

Choć przez trzy lata kilka godzin dziennie, pięć dni w tygodniu, spędzałam właśnie tam, zmieniło się niewiele.

Na przykład nigdy w życiu nie brałam udziału w Dożynkach.

Jeszcze niedawno nie wiedziałam w ogóle, na czym Dożynki polegają. Co się tam odbywa, co to za impreza, dlaczego, po co i o co w tym chodzi.
Ponieważ jednak, kiedy ja kończyłam gimnazjum, zaczęła w nim pracować moja mama, zaczęłam pewne sprawy poznawać już nie tylko od strony (najczęściej biernego) obserwatora, lecz także od strony organizatora.
Ostatni raz Dożynki Gminne odbywały się w tamtej wsi cztery lata temu. Jak się dzisiaj dowiedziałam, miejsca tej imprezy powtarzają się co cztery lata, co tłumaczy fakt, że tegoroczne Dożynki także odbędą się właśnie tam.

A będzie to jutro.

Miejsce – boisko szkoły.

W związku z tym w szkole praca wre. Dyrektor ma cechy typowego Dyrektora, tyle że pomnożone razy sto i podniesione do kwadratu, nic więc dziwnego, że w ostatnich dniach moja mama wraca do domu w godzinach, w których powinno się jeść podwieczorek, a wczoraj nawet – jakkolwiek to zabrzmi – wybrała się wieczorem rowerem na przejażdżkę połączoną z poszukiwaniami zbóż. Aby odjąć zajęć jej i jej towarzyszom niedoli, mój brat i ja pojechaliśmy dziś z mamą do pracy. Świadomi, że czekają nas zadania może nie ciężkie fizycznie czy psychicznie, ale żmudne, monotonne i mnogie, o 7.30 stawiliśmy się w trójkę w szkole.

I tak – po dzisiejszym dniu mogłabym śmiało starać się o tytuł certyfikowanego selekcjonera kłosów (z sekatorem w dłoni, na kuckach wybierałam źdźbła, których walory estetyczne kwalifikowały je jako zdatne do wykorzystania jako ozdoby koszów), maszyny losującej (tysiąc sześćset losów w torebkach po dwieście – zawartość każdej torebki kolejno wysypywałam, delikatnie mieszałam, porządkowałam tak, żeby jeden kupon nie schował się w drugim, aby wsypać mniej więcej równą ilość losów do każdego z pięciu koszyków), pompki do balonów (sama zabrałam się za nadmuchiwanie balonów ze stubalonowego opakowania; kiedy zawiązywałam jedenasty balonik, dołączyła do mnie kilka lat ode mnie starsza pracownica, ale i tak bez dłuższej przerwy nadmuchałam jakieś 65 balonów. Dyro coś przebąkiwał o przywiezieniu pompki elektrycznej, jeśli będzie taka potrzeba, ale ja postawiłam przed sobą te balony jako wyzwanie i uznałam, że dodatkowo będzie to świetne ćwiczenie na oddech) oraz metkownicy (na każdą z dwustu nagród przyklejaliśmy odpowiedni numerek). Do tych większych zadań dochodziły też mniejsze, takie jak sprzątanie zagraconego parapetu i półek, przecinanie kartek, przywiązywanie sznurka z pętelką do stu nadmuchanych balonów.

Nagrody, szczerze mówiąc, i bardzo zachęcają, i bardzo zniechęcają. Zachęcają – bo wśród dwudziestu głównych nagród, które też będą losowane spośród zwycięskich losów, znajdują się dwa urządzenia wielofunkcyjne, żelazko, piękny odkurzacz, lokówkosuszarka, suszarka, blender (…no dobra, postawcie się na moim miejscu – od października będę wynajmować mieszkanie! Ach, wygrać nowiutki odkurzacz…) czy przepiękny, à la holenderski rower (!!)… Ale też torba marchwi, buraków albo drewniane grabie (nagrody z przymrużeniem oka, aha.).
Na pewno by mnie to tak nie irytowało, gdybym wśród kuponów, które kupiłam, nie miała tego z napisem „Nagroda główna nr 01”. Jeśli wygram rower albo chociaż drukarko-skanero-kserokopiarkę, to będę mega happy. Ale jeżeli mój zwycięski los – jeden z dwudziestu spośród tysiąca sześciuset dwudziestu – będzie oznaczał wygranie torebki jabłek, to chyba zagiglam się z frustracji.

Jutro też się tam wybieram. Około trzynastej. Losowanie głównych nagród będzie dopiero o 19.00, ale przecież do tego czasu pracy nie zabraknie, pan dyr. osobiście o to zadba, tego mogę być pewna.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Uncategorized i oznaczony tagami , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

11 odpowiedzi na „Na salonach, bo jestem glamór.

  1. Miniaturka Żaby pisze:

    Czyżbym była jedną z tych osób, które nie czuły się członkami swojej społeczności? Hmm, nawet jeśli nie mnie miałaś na myśli, to tak. Byłam jedną z tych osób, i nadal jestem. A marchewki, buraki czy inne cuda są właśnie dlatego do wygrania, że to są DOŻYNKI, wieś świętuje. W sumie dla mnie to impreza jak każda inna plenerowa impreza, na której gramy z orkiestrą. I tak już jest od 8 lat.

    • Wiem, wiem, przecież ja to całkowicie rozumiem, że to jest święto rolnicze. Tylko nie do końca rozumiem ideę „nagrody głównej”, kiedy niektóre nagrody „niegłówne” są bardziej wartościowe. Gdyby nie było takiego rozstrzału między poszczególnymi nagrodami głównymi, to miałabym do tego zupełnie inny stosunek.

  2. karola pisze:

    Czyli to już, tak?
    Co wygrałaś? ;D

  3. unmadebed pisze:

    O Boże, tak bardzo współczuję Twojej mamie! To było jedno z bardziej traumatycznych doświadczeń jakie przeżyłam pracując w tej szkole :D

    • Warto dodać, że sprzątaczki były zawalone po uszy oglądaniem występów na scenie, więc mojej mamie przypadło również… utrzymywanie czystości toalet.

  4. sunycia pisze:

    Ja przeczytałam: „lodówkosuszarka” :D

Dodaj odpowiedź do Signorina Sofia Anuluj pisanie odpowiedzi